Gambia - Konsulat Republiki Gambii w Warszawie

Consulate of The Republic of The Gambia, ul. Stefana Czarnieckiego nr 56, 01-548 Warszawa

Partyzanci czy rabusiePartyzanci czy rabusie

Gazeta Wyborcza, 24 września 2000 roku
WOJCIECH JAGIELSKI

Partyzanci czy rabusie

Wieśniacy z położonej nad Atlantykiem Kasamanki nie mogą pojąć, dlaczego przyłączono ją do Senegalu. Od osiemnastu lat grupa śmiałków pod wodzą proboszcza walczy tam o niepodległość - pisze Wojciech Jagielski.

Francuzi podbili Senegal i Gwineę, sąsiednią Gambię i Gwineę Bissau zajęli Brytyjczycy oraz Portugalczycy. Kasamanki jednak nikt nie podbijał. Dlaczego więc - zastanawiają się jej mieszkańcy - bez pytania ich o zdanie, wykreślając w XIX stuleciu mapę podbitej przez Europę Afryki, polityczni kartografowie z Paryża przywłaszczyli sobie ten kraj, a sto lat później przyznali mu wolność już jako części Senegalu?

Od 1960 r., gdy Senegal ogłosił niepodległość, katoliccy w większości Kasamańczycy wciąż skarżyli się, że rządzący w Dakarze muzułmanie z ludu Wolof traktują ich jak obywateli drugiej kategorii, a sami bogacą się, wyzyskując ich kraj, będący senegalskim spichlerzem i turystycznym eldorado.

Proboszcz ze stolicy prowincji, miasteczka Ziguinchor, dobiegający dziś siedemdziesiątki Augustus Diamacoune Senghor obwieścił w końcu, że jedynym ratunkiem dla Kasamanki jest niepodległość, ewentualnie połączenie z sąsiednimi i bliższymi etnicznie Gambią i Gwineą Bissau w konfederacyjne państwo Gabu. W grudniu 1982 r. zwolennicy proboszcza zebrali się na rynku przed kościołem i zaczęli palić senegalskie flagi. Wojsko i policja brutalnie rozpędziły demonstrację. Wówczas ksiądz założył partyzancki oddział, który nazwał Ruchem Sił Demokratycznych.

Afryka była już świadkiem wielu takich wojen wywołanych absurdalnymi postkolonialnymi granicami, rozdzielającymi jedne narody i zmuszającymi inne, często wrogie sobie ludy, do mieszkania w tym samym państwie. Najstraszliwsze z tych wojen - nieudana secesja nigeryjskiej prowincji Biafra na przełomie lat 60. i 70. oraz trwająca ponad 30 lat i zakończona w 1993 r. powodzeniem secesja Erytrei od Etiopii - spowodowały śmierć milionów ludzi. Powstanie kasamańskie zalicza się do najmniej krwawych. Niemniej jednak trwa już prawie 20 lat i przyniosło śmierć kilku tysięcy osób.

Wojna ta sprowadza się do rzadkich zasadzek urządzanych przez partyzantów na drogach. Rebelianci napadają głównie na autobusy z cywilami, a obrabowawszy ich, uciekają do kryjówek w dżungli na pograniczu Senegalu i Gwinei Bissau. W odwecie senegalscy żołnierze pacyfikują i palą kasamańskie wioski podejrzane o sprzyjanie rebeliantom. Wieśniakom pozostaje jedynie ucieczka do Gwinei Bissau albo Gambii (schroniło się tam już ponad 60 tys. osób). Poza sporadycznymi porwaniami cudzoziemców wojna w niczym niemal nie zakłóciła kwitnącego i przynoszącego coraz większe dochody ruchu turystycznego. Strzały nie odstraszały zagranicznych plażowiczów i podróżników żeglujących pirogami po porośniętych baobabami, gajami palmowymi i lasami mangrowymi zakolach rzeki, od której nazwę wzięła cała kraina.

Póki więc w Senegalu i u sąsiadów było spokojnie (a ta część Afryki przez wiele lat cieszyła się zasłużoną opinią oazy stabilizacji, względnego porządku i dobrobytu), władze w Dakarze nie zawracały sobie głowy buntownikami. Kłopoty zaczęły się pod koniec lat 90., gdy polityczne i gospodarcze kryzysy zakłóciły spokój nie tylko w Gambii i Gwinei Bissau, ale i w samym Senegalu.

Zaczęło się od wojskowego przewrotu w Gambii w lipcu ’94. Senegalscy przywódcy nigdy nie darzyli sympatią weterynarza i brytyjskiego szlachcica sir Dawdy'ego Jawary, który panował prawie 30 lat. Aspirujący do roli regionalnego mocarstwa Senegalczycy obarczali go winą za upokarzający dla nich rozpad Senegambii, konfederacji Senegalu i Gambii. Nie żałowali go więc, gdy stracił władzę i musiał uciekać. Przestraszyli się jednak, kiedy okazało się, że na czele spiskowców w Banjulu stał młody oficer kpt. Yahya Jammeh z ludu Jola, tego samego, do którego należy większość mieszkańców zbuntowanej Kasamanki. W dodatku rozeszły się plotki, że do gwardii zwerbował Kasamańczyków.

Trzy lata później kłopoty zaczęły się w Gwinei Bissau, gdzie rokosz przeciwko prezydentowi Joao Bernardo "Nino" Vieirze wywołał dowódca armii gen. Ansumane Mane. Senegalczycy podejrzewali, że i tu buntownicy mogą sprzyjać kasamańskim rebeliantom. Tym bardziej że Mane podniósł bunt, gdy prezydent zwolnił go za to, że potajemnie sprzedawał broń Kasamańczykom. Senegal wysłał swoje wojska na pomoc "Nino", co okazało się błędem. Wojnę o władzę w Bissau wygrali bowiem buntownicy.

Korzystając z taniej broni, jaka pojawiła się w cudowny sposób wraz z początkiem się wojny domowej w Gwinei Bissau, uaktywnili się też kasamańscy powstańcy - zaczęli napadać już nie tylko na autokary, ale nawet na policyjne komendy i wojskowe garnizony.

Kryzys kasamański stał się jednym z gwoździ do trumny kariery panującego w Senegalu od dwóch dekad najwyższego prezydenta Afryki, dwumetrowego Abdou Dioufa. Państwo dotknął w końcu głęboki kryzys, a opozycja poza wyliczaniem błędów w gospodarce zaczęła zarzucać prezydentowi, że nie potrafił uporać się z rebeliantami. W lutym Diouf przegrał wybory i przeszedł na wymuszoną emeryturę.

Eskalacja i konsekwencje konfliktu przeraziły samego proboszcza Senghora, który już od 1991 r. regularnie co dwa lata ogłaszał jednostronne rozejmy i przekonywał, że wszelkie spory można rozstrzygnąć, rozmawiając z wrogiem. Przetrzymywany w areszcie domowym ksiądz wzywał do zawieszenia broni, ale apele te nie znalazły zrozumienia wśród jego najwierniejszych podwładnych. Dla młodych komendantów partyzantka była już nie misją, lecz profesją. W krainie Kasamanki ryż czy kukurydza udają się równie dobrze co marihuana, której kontrabanda przynosi co roku partyzantom pół miliona dolarów. Nic dziwnego, że coraz bardziej zapominają o wojnie z wojskami senegalskimi i walczą między sobą o kontrolę nad przestępczym interesem. Wiedząc, że pokój położyłby temu kres, zrywają próby negocjacji, a proboszcza Senghora oskarżyli wprost o zdradę.

Podobną drogę przeszli niemal wszyscy afrykańscy rebelianci - z Burundi, Ruandy, Konga-Kinszasy, Angoli, Ugandy, Sierra Leone, Liberii. Gdyby nie wyzwoleńcza wojna, uważani byliby za zwykłych przemytników i rabusiów napadających na podróżnych i banki, a ich przywódcy - za hersztów band. Tym zaś sposobem mogą usprawiedliwiać "wielką sprawą" zbrodnie i grabieże.

Nowy prezydent Senegalu Abdoulaye Wade obiecuje, że polubowne zakończenie kasamańskiego sporu będzie jednym z najważniejszych zadań jego kadencji. Ze swojej plebani w Ziguinchor, przemienionej od siedmiu lat w areszt domowy, pokojowe apele śle proboszcz Senghor. Bojąc się jednak nowych oskarżeń o zdradę i tchórzostwo, ksiądz głosi, że materią rokowań może być tylko niepodległości Kasamanki. Władze w Senegalu twierdzą zaś, że jest to jedyny temat, o którym ani myślą rozmawiać.

Zaniepokoił się też Senegal, który choć życzył Jawarze jak najgorzej (w Dakarze nigdy nie darowano mu uśmiercenia Senegambii), nie ufał też nowej juncie i to z wielu powodów. Po pierwsze, senegalskie władze, które także wysłały swoich żołnierzy do Liberii, zaczęły się obawiać, czy aby i oni, zachęceni przykładem Gambijczyków, nie zapragnęli zająć się polityką. W Dakarze i całej frankofońskiej Afryce obawiano się też ekspansjonizmu Nigerii - nikt nie wierzył w zapewnienia rządzących w Lagos generałów, że nie maczali palców w przewrocie w Banjulu. Niedoświadczony w światowej dyplomacji młody Jammeh nie zwlekał z okazywaniem wdzięczności Nigeryjczykom i w 1995 r. jako jedyny z afrykańskich przywódców wyłamał się ze zgodnego potępienia nigeryjskiej junty za stracenie opozycyjnego pisarza Kena Saro-Wiwy.

O największy zaś ból głowy przyprawiały Senegalczyków pogłoski o rzekomych powiązaniach Jammeha z przywódcami separatystów z senegalskiej prowincji Kasamanka. Powstańcy wywodzili się z ludu Jola, tego samego, co i młody kapitan, który stanął na czele gambijskiego państwa. A gminna wieść niosła, że do osobistej ochrony Jammeh najął właśnie Kasamańczyków.

Zaskoczony nieufnością świata nowy gambijski przywódca przyjmował z wdzięcznością przyjaźń wszystkich tych, którzy gotowi mu byli ją zaoferować - Kadafiego, irańskich ajatollahów, Fidela Castro, watażki z pobliskiej Liberii Charlesa Taylora, nigeryjskich generałów, a także przywódców Tajwanu, którzy w zamian za oficjalne uznanie zapewnili Gambii pieniądze na przetrwanie w najcięższych chwilach. Te nowe przyjaźnie z międzynarodowymi banitami jeszcze bardziej popsuły reputację nowych przywódców Gambii, już i tak krytykowanych na Zachodzie za sposób, w jaki doszli do władzy, i za aresztowania działaczy opozycji.

Cywilny, skromny, przedsiębiorczy

Jammeh miał po prostu pecha. Gdyby dokonał wojskowego przewrotu dziesięć lat wcześniej, niewykluczone, że zyskałby sobie na Zachodzie taką samą sympatię jak inni przywódcy - Ghany Jerry J. Rawlings czy Ugandy Yoweri Kaguta Museveni. I choć Gambijczyk niemal ślepo ich naśladował, spotkały go jedynie słowa potępienia. Połowa lat 90. już nawet w Afryce nie była dobrym czasem dla zamachów stanu i mundurowych prezydentów.

Wzorując się na poruczniku Rawlingsie, Jammeh ściągnął mundur i założył tradycyjne afrykańskie powłóczyste szaty, by jako cywil wygrać wybory prezydenckie w 1996 r. O ile jednak przed przebranym Ghańczykiem pootwierały się natychmiast drzwi na światowe salony, jego potępiono za wyborczą farsę.

Ale młody Jammeh uczył się szybko, tym bardziej że nauk - za cichą podpowiedzią Zachodu - zaczął udzielać mu sam Rawlings, uważany za największego w zachodniej Afryce szamana w materii demokracji i realpolitik. Gambijczyk sprawnie poradził sobie z kilkoma kontr zamachami (pierwszy nastąpił zaledwie cztery miesiące po objęciu przez niego władzy, ostatni w styczniu br.), awansował sam siebie na pułkownika, po czym wystąpił z wojska. Rządzi twardą ręką, ale stara się także przesadnie nie prześladować opozycji. Nade wszystko zaś stara się wbić do głowy ministrom, by poza troską o własny dobrobyt czynili także cokolwiek dla dobra poddanych. Gambijczykom spodobało się także to, że kazał bić nowe monety, na których nie było jego podobizny.

Oaza niemieckich turystów

Na razie to wystarcza. Nowy prezydent zbudował nowoczesny port lotniczy, dzięki czemu do Gambii przyjeżdża jeszcze więcej cudzoziemskich turystów. Położył także asfalt na drodze do Senegalu biegnącej wzdłuż rzeki, buduje na wsiach szkoły i kliniki. "Nie ma nic łatwiejszego, niż obalić prezydenta, którego nie popiera lud" - mówi Ismael. "Ale przywódcę, który cieszy się sympatią poddanych, obalić nie sposób. Póki co, ludzie są z Jammeha zadowoleni".

Zagraniczni turyści, głównie z Niemiec, znów całymi tłumami ściągają zimą na gambijskie plaże w Serrekundzie, Fujarze i Bakau. Gambia jest jedynym w Afryce krajem, gdzie nawet w zapadłej dziurze dzieciaki na widok białego człowieka drą się w niebogłosy: "Wie gehts? Alles klar?". Uliczni cinkciarze, proponując walutową wymianę, nie zaczynają targu od sakramentalnego "change money?" tylko tajemniczo szepczą "wechseln?".

Przy stolikach rozstawionych na ulicach przed stołecznymi barami prostytutki z całej zachodniej Afryki wypatrują w ciemności klientów. Dziewczyny ściągają tu z Lagos, Monrowii, Freetown, Konakri, Abidżanu, Dakaru, bo w tej części Afryki nigdzie nie spotyka się tylu cudzoziemców, co w Gambii. Obcokrajowcy przybywają tu nawet poza turystycznym sezonem w porze deszczowej.

Na targu w Banjulu wśród wysokich, dumnych kupców z ludu Wolof, Mandingów i pustynnych wędrowców Fulanich przewijają się uciekinierzy ze zniszczonych wojnami: Liberii, Gwinei-Bissau, Sierra Leone, a nawet Konga-Kinszasy. W całym regionie nie ma chyba państwa cieszącego się opinią tak spokojnego i bezpiecznego jak dzisiejsza Gambia. Liberia i Sierra Leone już dawno stały się synonimami afrykańskiego barbarzyństwa. Ostatnio dołączyła do nich Gwinea-Bissau. Bandytyzm oraz religijne i etniczne waśnie odstraszają cudzoziemców od Nigerii. Na Gwinei jeszcze długo będzie ciążyć brzemię brutalnego tyrana Ahmeda Sekou-Toure. Ghana z niepokojem oczekuje wymuszonej przez konstytucję politycznej emerytury Rawlingsa i walki, jaka rozegra się o sukcesję po nim. Kłopoty mają nawet Wybrzeże Kości Słoniowej i Senegal, uważane przez lata za spokojne - w Abidżanie wojskowi dokonali zamachu stanu, a Dakar przeżywa głęboki, gospodarczy kryzys.

Za rok także Jammeha czekają kolejne wybory, ale 34-letni prezydent nie wydaje się nimi zaniepokojony. Przed groźbą przewrotu zabezpieczył się, zamykając na cztery spusty wszystkie karabiny i amunicję w magazynach, do których klucze posiadają tylko dwaj jego zaufani oficerowie, rodacy z ludu Jola. Tylko oni wydają broń, której na co dzień nie noszą ani policjanci, ani nawet żołnierze na posterunkach granicznych.